O tym jak straciłam rok mojego życia...



Kilka dni temu, jak co wieczór, buszowałam sobie po Youtube. Natrafiłam wtedy na kanał CaseyNeistat i przepadłam na kilka godzin.... Oglądałam filmik, za filmikiem prawie, że z rozdziawionymi ustami. W jednym z nich mogłam dokładnie przyjrzeć się jego przepięknej pracowni. Pomyślałam wtedy "Woow, to jest właśnie taka pracownia o jakiej marze!". Chwilę później, jakiś okropny głos w mojej głowie powiedział: "I co byś w niej robiła? Oglądała seriale i grała w simsy?". I wtedy do mnie dotarło -Internet zabił we mnie całą kreatywność.


Artystyczna dusza od małego


Zawsze byłam osobą, która interesowała się mnóstwem rzeczy. Co chwilę znajdywałam coś innego. Od dziecka kochałam rysować. Nie jestem w tym jakaś genialna, ale lubię to robić, relaksuje mnie to i sprawia, że jestem szczęśliwa. Więc od 5 roku życia to było moje główne zajęcie w wolnym czasie. Kiedy dorosłam i poznałam internet, natrafiałam tam nowe pomysły na "artystyczne wyżycie się". Tak więc miałam zajawkę na robienie biżuterii, zdjęcia, wszelkie projekty DIY itp. Nie nadążałam z nowymi pomysłami i ciągle brakowało mi czasu, aby je wszystkie zrealizować. 

Książki, książki, książki...


Oprócz "manualnych rozrywek" kochałam też czytać książki. Fakt, nie były to żadne ambitne tytuły, ale pozwalały mi ubogacać zasób słownictwa oraz pomogły mi wyleczyć dysortografię. Czytałam bardzo dużo. Do dzisiaj w Polsce mam bogatą kolekcję książek, które czytałam nawet kilkakrotnie. Przez rok mieszkałam kilka kroków od antykwariatu, który odwiedzałam raz w tygodniu i zawsze wychodziłam z siatką nowych/starych książek. Miłością do czytania zaraziłam też moją współlokatorkę, więc, ku mojej uciesze, pozycji do czytania miałam dwa razy więcej. 


Zdjęcia


Jakoś od 16 roku życia "zajarałam" się, z moją ówczesną przyjaciółką, robieniem zdjęć. Miałyśmy w sumie tylko telefony i jakąś słabą cyfrówkę (naprawdę, wyglądała jak taki aparat na kliszę), ale robiłyśmy zdjęcia praktycznie codziennie. Chodziłyśmy na sesje, potem przerabiałyśmy te zdjęcia i byłyśmy z siebie nieprawdopodobnie dumne. Potem robiłam zdjęcia sobie z pomocą samowyzwalacza. Zdjęcia nie były genialne, ale zawsze robiły furorę wśród moich znajomych-laików fotograficznych. Więc przez kilka lat w miarę możliwości mojej słabej cyfrówki i moich umiejętności robiłam zdjęcia też koleżankom. 
Nietrudno się pewnie domyślić, że przez cały ten czas marzył mi się porządny aparat. Prawdziwa lustrzanka, która robiłaby piękne zdjęcia. Niestety rodziców nie było stać na taki wydatek, a ja nie zarabiałam, więc wiadomo... Aparat pozostawał w sferze marzeń. Później, na studiach zaczęłam zarabiać, ale jak to w Polsce - student sam się utrzymujący nie poszastał sobie pieniędzmi. No i w końcu w Anglii mogłam spełnić swoje marzenie. Kupiłam lustrzankę. I "nie miałam czasu" nauczyć się jej obsługi, bo internet taki ciekawy... 

Art Journal


Ostatnią moją zajawką był Art Journal. Odkryłam na Pintereście i stwierdziłam, że o jest coś dla mnie. Pobiegłam do chińskiego marketu, kupiłam mnóstwo naklejek, pieczątek, długopisów no i oczywiście zeszyt i zatraciłam się. Spędzałam nad nim całe dnie. Drukowałam z blogów rzeczy, które by mogły go upiększyć. Drukowałam, wycinałam i kleiłam całymi dniami. Między rysunkami i naklejkami opisywałam każą moją myśl, wpisywałam inspirujące cytaty i wiersze. Przecież od 6 klasy podstawówki prowadziłam pamiętniki, do których lubię dzisiaj wracać. 

Leniwa emigracja


A potem wyjechałam do Anglii... Zapakowałam się w jedną dużą walizkę i jedną malutką torbę. Więc jak się pewnie domyślacie, wzięłam ze sobą tylko ubrania i najpotrzebniejsze kosmetyki. Na początku mieszkaliśmy w pokoju. Pustym, okropnym pokoju. Przez trzy tygodnie nie miałam też pracy, więc całymi dniami nie miałam nic innego do roboty jak leżeć w łóżku z komputerem i oglądać seriale. I to był początek końca mojej kreatywnej strony. 

Brak wymówek


Tak bardzo przywykłam do takiego życia, że zostało mi to do teraz. Kiedy uzupełniłam zapasy kredek, naklejek, szkicowników, itp. Mam nawet pomieszczenie, które nazywamy biurem. Niestety ja nadal marnuje cały wolny czas w internecie. Rozleniwiłam się do tego stopnia, że kiedy mam wolne, obiecuję sobie "dzisiaj coś narysuję/napiszę na blogu/zrobię jakieś zaległy projekt". Niestety zawsze kończyło się to tak samo: "Godzinka na kompie i biorę się za robotę". Godzinka kończyła się tak, że jak podnosiłam wzrok z nad monitora to był już wieczór, a moje oczy takie zmęczone, że szłam do wanny i do łóżka (oczywiście z tabletem, a nie książką pod pachą). 

Zderzenie z rzeczywistością


W końcu, po roku takiego życia, natrafiłam na filmiki Casey i wszystko do mnie dotarło. Wręcz uderzyło we mnie. Momentalnie posmutniałam i zastanowiłam się nad wszystkim. Pierwszy raz od roku postanowiłam zmienić coś teraz, już, bez odkładania na potem. Wyłączyłam kompa i zaczęłam planować zmiany. Po roku lenistwa ciężko byłoby mi się zmotywować do porzucenia komputera, więc napisałam sobie rozpiskę dnia, godzina po godzinie. Tylko na początek, zanim nie przestawi mi się w głowie, że wcale nie potrzebuje tego komputera do życia. 

Na koniec...


Zmiany te, poskutkowały również powrotem na bloga, na którego miałam fajny pomysł, ale po prostu mi się nie chciało go realizować. Mam zaplanowane kilka fajnych postów, które napiszę dzisiaj, w wolny dzień, a publikować będę w dni, w których pracuję i nie mam za wiele czasu lub siły.
Postanowiłam również przeprosić się z moim Art Journal i poświęcić na niego chociaż kilka godzin w tygodniu. Kiedy będzie mnie zadowalał to poświęcę mu post na blogu. 
Zachęcam też wszystkich do przemyślenia czy was również "pożeracz czasu" nie zmienił w wegetujące, leniwe warzywo. Życie jest za krótkie, a internet mało interesujący, żeby tracić na niego czas.

Pozdrawiam,
P.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Damn, Girl! , Blogger